powiat łobeski

wyprawy

wyprawy

Jaro Reski

powiat łobeski
bo lubisz tu wracać

Od lat perygrynator zachodniopomorski Jaro Reski opisuje i fotografuje urokliwe zakątki powiatu łobeskiego. Kilka drobnych wspomnień...

top 5

wypraw powiatowych

czyli
nieznane zakamarki powiatu łobeskiego okiem Jaro Reskiego

1. Dobra

Wybaczcie że przy okazji tej wycieczki wykonam wycieczkę osobistą, gdyż chciałbym pójść śladami mojej pierwszej wizyty w Dobrej, naonczas zwanej jeszcze Nowogardzką (dla odróżnienie od tej Szczecińskiej, z którą do dzisiaj niektórzy mylą to przecudnej urody miasteczko). Odwiedził mnie onegdaj – a przebywałem wówczas w Łobzie – stary kumpel Waldo, mający zawsze żyłkę podróżniczą (która zarzuciła go w końcu aż na antypody Kuli Ziemskiej). Pierwszego dnia zwiedziliśmy Łobez, zaś drugiego mój kumpelo rzucił pomysł, by złożyć wizytę dwóm mieszkającym w Dobrej kolegom ze szkoły. Tedy wsiedliśmy na pożyczone rowery i jedną z kilku malowniczych tras pojechaliśmy w stronę dobrego miasteczka. Sama podróż obfitowała w rozliczne przygody – lecz o tym opowiem przy innej okazji. Kolegę Artura, znanego jako - wyjątkowy pracuś (z obowiązkowych w szkole godzin pracy społecznej wywiązał się w trójnasób!) zastaliśmy – jak się można było spodziewać – przy krzewieniu ogródka. Ale, ucieszywszy się z naszej wizyty, rzucił w te pędy grabki i zabrał nas na zwiedzanie Dobrej. Zaczęliśmy,tradycyjnie, z rynku – który sprawił na nas miłe wrażenie. Sam ratusz wyglądał, jak to określił Waldo: „niezwykle przytulnie” i wraz ze swym otoczeniem bardzo pasował do tego mikruśkiego miasteczka, w którym czas jakby się nagle zatrzymał, jakby – znów wyjmuję to z ust kolegi Waldka – „poszedł na chwilę na małe piwko i zasiedział się na dłużej”. Ta uwaga, zresztą, aktualna jest również i dzisiaj – dla kogoś kto uwielbia ultranowoczesność może owo specyficzne „zastygnięcie czasu” być oznaką marazmu, jednakże – jeśli przyjrzeć się lepiej: Dobrej współczesna cywilizacja wcale nie omija szerokim łukiem – a zatem mamy raczej do czynienia z harmonijnym mariażem starego i nowego. Spod ratusza ruszyliśmy w kierunku najstarszego budynku w mieście, w którym niegdyś mieściła się – jak nas poinformował dużo wiedzący Arturek – tawerna „Taber” (ale wówczas, tak jak i dziś, był to po prostu budynek mieszkalny). Na tyle jednak nam Arturo pobudził wyobraźnię atmosferą starej karczmy (a i dzień zaczynał się „upalić”), że zachciało się nam łyka ożywczej oranżady, a zatem wstąpiliśmy do pobliskiej „Zamkowej” – o tu! – gdzie zaczepił nas stojący przy barze tubylec: „Jeśli mi, młodzieży, dokapiecie monet do brakującego kufelka, to wam opowiem o cysorzu”. Zżerała nas ciekawość i choć Arturo rzekł, iż ten osobnik znany jest w miasteczku z nadmiernej wyobraźni i nie za bardzo można wierzyć jego słowom – dokapaliśmy tych monet, które zamieniły się wnet w pienisty płyn. „Był u nas jeden cysorz…” – zaczął wujo fantasta. „Napoleon?!” – wystrzelił Waldo. „”Żaden tam Napal Leon, ale prawdziwy cysorz czyski, z samej Pragi – rzekł miłośnik pienistego – Przyjechał na zjazd do Dobrej, bo nasz zamek kiedyś miał renomę jak mało który. Nażarł się kiełbasy doberskiej, nachlał piwa- i tak się nabombał, że mu korona wpadła do studni zamkowej, gdzie do dziś jej znaleźć nie mogą. A jak już otrzeźwiał, to rzekł, że piwo powinno być w Dobrej lepsze, znaczy się: cysorskie. To i dziś, gdy nawet zwykłe Połczyńskie pijasz, czujesz się jakbyś jakie czeskie cysorskie sączył”. Po tym wszystkim zamówiliśmy z Waldim po małym kufelku – piwo było ze Szczecina, ciut kwaśne, ale nam smakowało jak cesarski pilsner – jeszcze wiele lat później, pisząc z Australii, Waldo wspominał owe wyjątkowe piwo cesarskie z Dobrej. Tedy, gdy nawet w Dobrej w jakiej Biedronce zwyczajne piwo nabywacie, czujcie się jakbyście – na mocy decyzji Karola IV (było nie było założyciela Uniwersytetu w Pradze, a więc mądrej głowy!) – cesarskie piwo sączyli. Kiedyśmy, po ochłodzeniu się piwem w „Zamkowej”, na wzgórze zamkowe z Arturem zmierzali, tośmy i czuli na sobie wzrok cesarski, bo – jak mawia miejscowa legenda – po tym jak się utopiła w głębokiej studni zamkowej cesarska korona i po tym jak się Karol IV w smaku doberskiej kiełbasy rozsmakował, pozostał tu aż do dni swych ostatka, wysyłając do rządzenia cesarstwem jakiegoś byle figuranta. Przeto – mawiają – potomkowie cesarscy (a miał być pono Karol jurnym jegomościem) po Dobrej na dobre się rozplenili i nawet liczne wojny ich nie wykrzewiły. Zaś na wzgórzu zamkowym, kędyśmy wpatrywali się w rozległe łąki, po Wielkim Jeziorze Doberskim ostałe, opowiedział nam Arturo inną fascynującą legendę. Otóż, miał jeden z włodarzy zamkowych, niejaki imć Wedel (smakowite zaiste nazwisko) zgromadzić wielkie skarby, które zakopał w pobliżu i które pono jedynie równy im – czyli: sześciopalczasty – odnaleźć może. W tym miejscu się Artur pomylił, gdyż rycerzem sześciopalczastym był niejaki Dziewicz (co łatwo w doberskim kościele sprawdzić możecie), ale skarb ponoć faktycznie spoczywa gdzieś w Ziemi Doberskiej. Czy w zasypanej studni zamkowej (razem z koroną cesarza Karola), czy też – jak mniemał kolega Artur – na Półwyspie Olbrzymów, kawałek za miastem, tego nie wiem. Może i kto go znajdzie, na razie jednak niech zagadka pozostaje zagadką… Z góry-śmy się stoczyli napełnieni historyjami miejscowymi, przekroczyliśmy strugę Dobrzenicę (o której opowiadał ciekawie Arturek, że kilkoma odnogami płynie przez miasteczko, w większości tajnie, gdyż pod ziemią, po czym piękną dolinką dnem niegdysiejszego Wielkiego Jeziora zmierza, poprzez Ukleję do Regi) i zaszliśmy przed tutejszą Alma Mater, znaczącą swą pozycję niepospolitym budynkiem. Stamtąd słyszeliśmy doskonale krzyki ekspresyjne i głośne: „Znak to, że właśnie przesławna Sarmata rozgrywa swój kolejny mecz o wszystko – rzekł kolega Artur – A to znaczy, iż niechybnie napotkamy na stadionie kolegę Bodzia”. Tak było istotnie: tego dnia – pamiętam jakby to było dziś – przesławna Sarmata toczyła bój o wejście do 1/64 Pucharu Polski z utytułowaną Iskierką ze Śmierdnicy (wygrali, lecz następnie natknęli się na rafę w postaci Mewy Resko – i tej przejść już nie zdołali) – na miejskim stadionie huczało i grzmiało, fruwały marynary i butelki po wysączonym cesarskim piwie. I tylko na samym środku trybun siedział zastygły niczym głaz osobnik, którego ślad zdradzały jeno ulatujące w górę białe kółeczka: to Bodzio kurzący nieodłączną fajeczkę. Przeciskając się przez wzburzony tłum, zapytaliśmy go z głupia frant o wynik (o coś trzeba było). Odrzekł jak zawsze lapidarnie: „Jeden-jeden, 27 minuta – my, 44 – oni”.. Po czym zatonął w dymie i zagłębił w meczu. Wycofaliśmy się grzecznie, jako że wedle Arturka, dla Bodzia mecz to święta rzecz i w tym czasie zapomną nawet o zasadach przysłowiowej doberskiej gościnności. Później ów kolega Bodzio został znanym naukowcem, profesorem jednego z uniwersytetów, ale pono nadal można go zobaczyć w sobotę lub w niedzielę na meczu przesławnej Sarmaty – człowiek znad którego wypływają w niebiosa kółka białego dymu (ten z nieodłączną fajeczką w ustach): to właśnie on! Opuściwszy ożywiony stadion, snuliśmy się sennymi, lecz jakże malowniczymi uliczkami miasteczka – aż do stacji kolei wąskotorowej, skąd Artur i Bodzio wyruszali w daleki świat, po naukę. Dziś już nie ma tej romantycznej kolejki, która wiodła od Łobza, poprzez urodziwe tereny – aż do Dobrej i dalej – do Stargardu. A szkoda, bo – wierzcie – przejechałem się nią nie jeden raz, a to co przeżyłem warte jest po wielekroć więcej niż wyprawy kolejami szwajcarskimi lub pirenejskimi! Naonczas zaś spotkaliśmy na stacji lekko nieświeżego zawiadowcę, który poinformował nas, że ciuchcia ugrzęzła za płotem (co Arturek przetłumaczył: „w Zapłociu”, gdzie maszynista miał kochankę i dlatego czasami nie dojeżdżał na czas do stacji przeznaczenia). Ze stacji znów wracaliśmy niepowtarzalnymi uliczkami miasteczka, podziwiając zachowane piękne drzwi i sztukaterie. Nasz przewodnik zwrócił też uwagę na fragmenty fosy nad Lucicą (czyliż Dobrzanką) zachowane tuż obok dawnego zajazdu-oberży „pod Murami” wzniesionego tuż za linią onej fosy. Później poszliśmy w stronę rynku i obejrzeliśmy Dom Młynarza na podzamczu, zaś wycieczkę zakończyliśmy w kościele mariackim, gdzie mieliśmy okazję przekonać się naocznie, że tutejsi rycerze rzeczywiście byli sześciopalczaści – i że z powodu naszej zwyczajności szans na znalezienie ich skarbów raczej nie mamy… Później, w ogródku Artura, skosztowaliśmy wyśmienitej zaiste (nic dziwnego że zakochał się w niej cesarz Karol!) doberskiej kiełbasy. Bodzio poinformował nas, iż mimo wszystko Sarmata zdmuchnęła śmierdnicką Iskierkę (6 do 1!), a gdy z nas już wyparowała resztka cysorskiego pienistego pognaliśmy rowerami po nową przygodę!

2. Radowo Małe

Do Radowa Małego można dotrzeć na dwóch lub czterech kółkach, ale najpiękniejsza jest trasa piesza żółtym szlakiem turystycznym o nazwie „Lobeliowe Jezioro i Wilczy Gród”, który prowadzi z Łobza poprzez wyjątkowo malownicze i cenne przyrodniczo oraz kulturowo tereny, a kończy się właśnie tutaj – na popularnej radowskiej „Patelni”. Możemy tutaj, kiedyśmy już sobie wypoczęli, zaprezentować się na scenie patelnianego amfiteatru i ruszać dalej. Zaraz za „Patelnią” wznosi się uroczy Radowski Oz, zaś dalsza droga zawiedzie nas, porzez tereny o wybitnych walorach krajobrazowych, choćby do Dobrej lub do Węgorzyna. Lecz, niestety, póki co szlaki turystyczne w tamte strony nie zostały wytyczone, zatem przyjdzie nam wędrować na azymut. Cóż to jednak za problem dla prawdziwego włóczykija. Patelnia, jak możemy zauważyć, zbudowana została nad stawem – po którym zostało jedynie wspomnienie w postaci pomostu oraz kładek dla wędkarzy. A przecież jeszcze bardzo niedawno odbywały się tutaj poważne zawody w moczeniu kijów. A gdzie podziała się woda?! Na to pytanie odpowiedział mi taką oto legendą absolwent trzeciej klasy pobliskiej szkoły imienia Kornela Makuszyńskiego. Otóż, w stawie pod Patelnią miał ponoć zamieszkiwać prawdziwy, oryginalny czeski Wodnik. Jak na Wodnika przystało był nieco upirdliwy, lecz opiekował się swoim stawem z czeską skrupulatnością, pilnując by nigdy w nim nie zabrakło wody i rybek. I jak na prawdziwego Pepika przystało uwielbiał też sączyć piwo. Dlatego też sprzedawczyni pobliskiego spożywczaka zwyczajowo zostawiała dla niego pod sklepem butelkę przedniego Połczyna. Ale kiedy nastała nowa sprzedawczyni, ciut-ciut skąpa, stwierdziła że nie stać ją na taką rozrzutność. Obrażony Wodnik postanowił zatem wynieść się z Radowa. A uczynił to, zabierając ze sobą cały swój majdan w postaci wody ze stawu oraz ryb. Ot i cała tajemnica wyschnięcia Patelnianego Jeziora! Włodarze gminy – apeluję: postarajcie się o nowego Wodnika i zapewnijcie mu stałą dostawę dobrego piwa! Patelnia nad wodą jest tego warta! Przechodzimy obok wspomnianej szkoły imienia Kornela Makuszyńskiego, której uczniowe – czego miałem okazję doświadczyć – mają niezłą fantazję. Przypominam sobie również iż tu – w ramach zajęć z informatyki – stworzono animację z fragmentu przygód Pana Samochodzika, który to film oglądało mi się dużo lepiej niż ostatnie zawodowe produkcje dla młodego widza. Poszukajcie w necie – jak znajdziecie to sami się przekonacie! Skręcamy w stronę wsi, mijając przybytek kultury, czyli Gminną Bibliotekę. W budynku, który tutaj widzimy – wedle napotkanego po drodze starego mieszkańca wsi – przed wojną mieścił się zajazd. Ponoć wnuczka późniejszych, przybyłych tu ze Wschodu, osadników wyszła za mąż za wnuka dawnych właścicieli onej przydrożnej tawerny. Jeśli było naprawdę tak jak twierdzi stary Radowianin, historia zatoczyła tutaj iście radowski – jak przystało na tutejszą okolicę – radosny. Stąd już dwa kroki do kościoła, który powstał na miejscu dawnej, średniowiecznej budowli. Ale kiedy powstał? Znów ciekawa sprawa, bo źródła podają trzy różne daty: 1840, 1901 i 1910, a zatem rozbieżności sięgają 70 lat! Za najbardziej prawdopodobną przyjmuje się jednak tę najwcześniejszą datę, zaś styl: pomorsko-gotycki zapewne nawiązuje do stojącej tu znacznie wcześniej świątyni. Przy kościele stoi ogromny głaz narzutowy poświęcony pamięci Papieża, ale też – jak zostałem poinformowany przez wtajemniczonych – zaznacza on geograficzny środek województwa zachodniopomorskiego! Mało kto bowiem zdaje sobie sprawę, że Gmina Radowo Małe leży w samym sercu Zachodniego Pomorza. A ci co ją przeszli wzdłuż i wszerz, twierdzą wręcz iż jest ona jakby miniaturą naszego Regionu, bo czegóż tu niee ma: są i wspaniałe tereny leśne, łąki, mokradła, szerokie, malownicze pola uprawne, jeziora, stawy i wodne oczka, płynące w głębokich jarach urokliwe rzeczułki, a nawet prawdziwe - choć niewielkie – góry z leżącymi pod nimi magicznymi dolinkami. Są też i zabytkowe pałace i dwory oraz wspaniałe wiejskie kościółki zbudowane w różnych stylach. Można by powiedzieć, że brak tu tylko morza, lecz czymże jest to wielkie morze piękna zalewające tutejszą okolicę? Za kościołem mamy uroczy placyk z fontanną oraz pługiem, którego obecność w tym ważnym miejscu wiąże się z kolejną opowiedzianą mi przez mieszkańców Radowa wcale nie Małego lokalną legendą. Pojawia się w niej, nie po raz pierwszy, lokalny diabeł Radowuta. Otóż, po czasie niesławnej pamięci Zimie Stulecia Ziemia Radowska tak bardzo stwardniała, że nie dało się jej orać. Kiedy wreszcie rozmiękła ówczesny Naczelnik Gminy pojął, że nie zdążą z orką przed porą siewów – a tu gonią okólniki i zarządzenia z samego województwa. Rzekł był tedy poczciwy towarzysz Naczelnik, że oddałby duszę choćby i samemu diabłu, byle zaorać ziemię na czas. I pojawił się przed nim ów Radowuta, który zgodził się za konia do pługa, obiecując że w ciągu dnia się uwinie w całej gminie. Tedy ruszyli od najdalszych gminnych ziem szybko kręgiem do samego Radowa Małego zdążając. Skiba padała za skibą, a ów krąg, który ludziska wnet zwać „Diabelskim” zaczęli kurczyć się zaczął i już towarzysz Naczelnik, za pługiem mknący widział swą duszę w piekle przysmażoną. Ale że oczy diabłu pot zalewał, tedy nie dostrzegł on owego głazu przed kościołem stojącego – zawadził oń i… Pług poleciał tam, gdzie do dziś stoi, na ostatku niezaoranej ziemi. Akurat i kur zapiał i diabeł Radowuta odszedł w dal niepyszny. Zaś od tego czasu ów krąg ziemi ornej w gminie zwą wcale nie diabelskim, lecz radosnym. Oczywiście, znawcy będą powątpiewać w prawdziwość tej legendy, gdyż orki czyni się przed, a nie po zimie, lecz przecież my nie będziemy aż tak drobiazgowi! A do tego przecież w każdej legendzie tkwi ziarno prawdy, toteż i z orką diabła Radowuty coś było na rzeczy! Za fontannną widzimy remizę dzielnych radowskich strażaków, a za nią pudełko Gminy Radowo, lecz przechodzimy na drugą stronę ulicy, gdyż w jednym z domów możemy zobaczyć w oknach piękną kolekcję starych maszyn do szycia – czyżby w Radowie wcale nie Małym miało niebawem powstać Muzeum Krawiectwa? Na rozdrożu mijamy dawną mleczarnię, która znana była onegdaj – jeśli mnie pamięć nie zwodzi - z produkcji smakowitych, legendarnych, prawdziwych Liliputów. Kierujemy się zaś w stronę stadionu tutejszej Radovii, zespołu o ponad 40-letniej tradycji, znanego w całym województwie z waleczności. Chcę zaś opowiedzieć nie o nich, lecz o najsławniejszym sportowcu rodem z Radowa Małego. Bo czy wiecie, że właśnie tutaj -w Małym Radowie - urodził się mały zapaśnik wielki duchem. Władysław Stecyk zdobył wiele medali Mistrzostw Europy i Mistrzostw Świata, zaś jego najważniejszym osiągnięciem jest srebrny medal olimpijski. Ponoć jego największym przyjacielem był wówczas nasz najcięższy zapaśnik, rzeszowski olbrzym Adam Sandurski – razem tworzyli niezapomniany sportowy tandem! Przechodzimy teraz przez ładnie utrzymane radowskie osiedle mieszkaniowe, by przekonać się że faktycznie Radowo małe wcale nie jest takie małe, bowiem jest ono co najmniej pięć razy większe od największych wsi w gminie – jest to zatem prawdziwa wiejska metropolia! A za osiedlem wychodzimy z tej pięknej miejscowości, kończąc wycieczkę na drodze wspinającej się na niezwykle interesujący krajobrazowo Radowski Oz, który zagościł w głębokiej rynnie poglacjalnej. Zaskoczeni, odkrywamy tutaj piękne stawy – a zatem okazało się, że Wodnik zakochany w Ziemi Radowskiej wcale nie wrócił na czeskie śmieci. Zapewne jednak ktoś mu wciąż pod stawek świeże piwo donosi…. Piękne widoki dają przedsmak wspaniałych wycieczek po wciąż jeszcze mało znanej, a tak bardzo wartej poznania, Ziemi Radowskiej! Wcale nie Małej! Wielkiej urodą!

3. Węgorzyno

Zaczynamy od stacji kolejowej – nieprzypadkowo, gdyż przy okazji zwiedzania Węgorzyna chciałbym opowiedzieć o przygodzie, jaka spotkała mnie tutaj już dawno, dawno temu. A wszystko zaczęło od kolei. Ale o tym – po kolei… Były to ostatnie dni wakacji. Wracałem z dusznej Warszawy do Reska. W Runowie Pomorskim miałem przesiąść się na naszego poczciwego Michałka, lecz kiedy przepychałem się do wyjścia, zobaczyłem Ją…Mówię Wam: takiej efektownej dziewczyny nie widziałem od dłuższego czasu, a przynajmniej przez całe wakacje – a przemierzyłem w one kanikuły Polskę wzdłuż i wszerz. Wyjątkowo zgrabna figura i cudne ruchy, wspaniałe włosy, a na dodatek ubrana z szykiem, smakiem i elegancją, w sukienkę o kolorze krwistym, acz nie krzykliwym. Nie widziałem jej twarzy, lecz sądziłem, że powinna ona harmonijnie pasować do reszty. A zatem musiała to być w stu procentach naprawdę piękna dziewczyna. Gdym się tak zapatrzył, pociąg nieoczekiwanie ruszył. I w efekcie przyszło mi wysiadać na stacji w Węgorzynie. „Nic, to – pomyślałem – Podjadę znów do Runowa, a w najgorszym wypadku podejdę na pieszo. Złapię przynajmniej nocny kurs Michałka”. Z rozkładu wynikało, że nie muszę się spieszyć. I wtedy kątem oka znów zobaczyłem owe dziewczę. Pomyślałem że skoro mam czas, to ruszę jej śladem – a nuż się uda ją poznać. Schodziłem w stronę jeziora. Dziewczyna zniknęła mi z oczu – nie miałem pojęcia w którą stronę się udała. Poszedłem zatem w kierunku plaży. Była tam wtedy knajpa czynna tylko latem, bodajże „Żeglarska” (co akurat by pasowało, bo po jeziorku sunęła dostojnie malutka łódeczka z żagielkiem). Plakat anonsował ostatni dansing tego lata. Opisałem barmanowi dziewczynę – nie widział jej, ale rzekł że na tańce przychodzą „różne fajne laski”, więc czemuż by i ta nie miała się pojawić? A co mi tam – pjadę zatem jutro! Wynająłem domek kempingowy w pobliżu, odpocząłem po długiej podróży i polazłem na ten dansing. Na parkiecie tańczyła jedna, starsza już para, saksefon zawodził starym przebojem Szczepanika, fajne laski zapewne poszły na jakąś dyskotekę. Zjawiskowej dziewczyny też nie zobaczyłem. Nieco znudzony wykorzystałem bon konsumcyjny i poszedłem nad jezioro, na pomost. Noc była gwiaździsta i sprzyjała marzeniom o pięknej nieznajomej. Nawet nie zauważyłem jak przysiadł się do mnie saksofonista. Zadął cicho „Spacer dziką plażą”, zaklął (ale w miarę przyzwoicie) i rzekł sentencjonalnie, że „stary dansing właśnie zdechł” (co było prawdą, bo okazało się, że byłem uczestnikiem ostatniego dansingu w Węgorzynie). W pewnej chwili zagadał: „Widzisz tamtą górkę?”. Nie przytaknąłem, bo w ciemnościach mało co było widać, lecz on i tak mnie nie słuchał. „Zwą ją tu Żalnik – rzekł – Ale wedle legendy, która mówi o powstaniu Węgorzyna, zwali ją niegdyś Nieżalnik”. A zatem, stojąc na Żalniku lub raczej Nieżalniku, opowiem legendę zasłyszaną od starego klezmera – nie wiem czy sam ją wymyślił, czy też faktycznie pochodzi z jakichś starych źródeł. A więc: na tym wzgórzu żył przed wiekami straszny zbój, tak zły że nawet przeklęto jego imię i nikt go już dziś nie pamięta. Otóż ów zbój nie dość że łupił był na wszystkich drogach dawnej Ziemi Łobeskiej, to jeszcze nie pozwalał nikomu osiedlić się tutaj, w pięknym miejscu pomiędzy dwoma zasobnymi w ryby jeziorami. Drużyny książęce nie mogły się przedrzeć przez gęste lasy, a pojedynczym śmiałkom zbój spuszczał bez problemu łupnia, nawet jeśli zebrało się ich kilku. I oto pewien kupiec wpadł na pomysł w swej istocie genialny, choć zarazem straszny. Dał się przykładnie złupić z antałka zacnego węgrzyna. W onej beczułce zaś spoczywał: ogromny węgorz! Kiedy zbój chłeptał wino, owa straszna ryba wpłynęła w jego bebechy i… Dalszego opisu Wam oszczędzę – tyle że węgorz wzbogacił pobliskie jezioro, zaś zbój sczezł był, a wzgórze na którym się obwarował nazwano Nieżalnikiem, bo przecież nikt go nie żałował. Na cześć zaś węgorza i węgrzyna, założoną w tym tak pożądanym miejscu osadę nazwano Węgorzynem! Ta, przyznacie sami, dosyć straszna legenda o założeniu miasteczka, spowodowała że miałem problemy ze snem i w efekcie spóźniłem się na pociąg. Miałem znów kilka godzin, a na dodatek znów zobaczyłem – tym razem w okolicach przejazdu kolejowego ową zjawiskową dziewczynę w czerwonej sukience. Pobiegłem za nią. Lecz znów zniknęła – na moment mignęła mi pod pomnikiem żołnierza. Tam zamiast niej zastałem pewnego malkontenta. „Phi, kolego, co to za pomnik?! – parsknął – Zamówili go w Siekierkach, ale rzeźbiarz zrobił fuszerę i go wywalili. A u nas naród układny, tośmy wzięli. A może naczelnik jaką łapówkę od artychy wydutkał?”. Przyznam, że posążek faktycznie jest nieco kontrowersyjny od strony artystycznej, lecz dzięki temu również i oryginalny. Mnie osobiście się podoba i nie wyobrażam sobie Węgorzyna bez tego żołnierzyka. Czerwona sukienka znów mi mignęła w dali, toteż szybkim krokiem poszedłem w stronę ratusza. Przed nim siedziało sobie na ławeczce trzech smakoszy. Jeden ciągnął „Bosmana”, drugi „Połczyna”, zaś trzeci jeno narzekał: „To wszystko lipa i mizera. Wiecie że przed wojną piwo węgorzyńskie miało sławę najlepszego w całej Europie. Robili go w małej ilości i koneserzy przyjeżdżali do Węgorzyna nawet z najdalszych stron. A wszystko to dzięki wyjątkowemu źródełku, które wytryskuje gdzieś pono pod Trawnikiem”. „Pod trawnikiem? Gdzie? Tu?” – zawołałem zdumiony. „Eeeee: Trawnik to taka góra, w stronę Granicy”. Wiele mi nie wytłumaczył, bo wówczas jeszcze nie wiedziałem, że Granica leży … pod samym Węgorzynem. Na pytanie zaś czy smakosze nie widzieli pięknego młodego dziewczęcia, ci odpowiedzieli że jak młode, to zapewne wlazło do Hadesu i wskazali budynek ratusza, czym po raz kolejny doprowadzili mnie do wielkiego zdumienia – nie wiedziałem że Węgorzyno zamieszkuje taki oryginalny ludek… W ratuszu okazało się, że ów Hades jest klubem młodzieżowym, zresztą bardzo kulturalnym, bo pod egidą tutejszego domu kultury. Tam jednak mi powiedziano – znów mnie w tym miasteczku zaskoczono – że piękne dziewczyny o tak wczesnej porze przesiadują chętniej na szczycie Olimpu niźli w podziemiach Hadesu. I wskazano mi położone tuż za ratuszem grodzisko, które jakaś tutejsza artystyczna dusza nazwała właśnie Olimpem. Wówczas ów Olimp był zresztą bardzo zarośnięty i w niczym nie przypominał tego miejsca, które możecie zobaczyć dzisiaj. Na szczycie, w pozie myśliciela z posągu Rodina siedział ktoś z lekka zarośnięty – jak się okazało: prawdziwy Zeus, gdyż kiedy się tylko odezwałem, zaczął na mnie ciskać gromy i złorzeczyć, że znów mu przerwano poważne rozmyślania nad „Przeglądem Sportowym”. Jednak w dole znów mi mignęła czerwona plama, toteż nie osiągnąwszy wierzchołka, stoczyłem się z pagóra niczym kamień Syzyfa, by podjąć po raz kolejny syzyfowy trud odnalezienia zjawiskowej rusałki. Pamiętam, że pobiegłem za nią ulicą Drawską, po czem – wciąż kątem oka wiodąc za czerwoną plamą – zmieniłem kierunek w stronę szosy stargardzkiej, by po zejściu ze wzgórza, na którym stoi stacja benzynowa, zejść do brzegu Zbiornika Połchowskiego, bo tam też coś się czerwieniło – ale okazało się to ręcznikiem, na którym przysiadła dość przysadzista matrona. Później, wciąż wijąc się po onym Węgorzynie niczym węgorz, zajrzałem byłem do kościoła, restauracji, a nawet i do szkoły, z której właśnie wynosili się ostatni koloniści. Kiedy wreszcie dostrzegłem na Runowskiej po raz kolejny czerwoną sukienkę, okazało się że po raz kolejny opakowana była w nią inna osoba. Wyglądająca całkiem sympatycznie, ale nic ponadto. Zrezygnowany powlokłem się pieszo na dworzec PKP w Runowie Pomorskim. A gdy już zasiadłem byłem w Michałku, wtenczas pojawiła się… Ona. Sukienka Czerwona. Te same włosy, te same zgrabne ruchy, ta sama powabna kibić. I gdy zastanawiałem się jak zacząć rozmowę, nagle odwróciła się i… rozpoznałem w tej wyjątkowo pięknej dziewczynie koleżankę z mojej klasy, z podstawówki! „Jaro! Kopę lat! – zawołała – Właśnie o tobie myślałam…”

4. Resko

Alfred Hitchcock powiadał, że film powinno się zaczynać z mocnego akcentu – a zatem na początek stajemy przed domkiem z ząbkiem (o który niejeden zawiany mieszkaniec Reska boleśnie łbem zawadził), naprzeciw zamkniętych na cztery spusty wrót do dawnego legendarnego lokalu gastronomicznego „Zagłoba”, tak bardzo renomowanego, iż w końcu przemianowano go na „Renomę”. Mocnym akcentem w tym miejscu był nie mniej legendarny kapral Buczek, dzięki któremu Resko mimo wszystko przetrwało erę zagłobianych szaleństw. Za „Zagłobą” ciągnie się nieco zawiana, ale bardzo malownicza równie legendarna co ów lokal reska ulica zwana onegddaj ulicą „Dąbrowszczaków”. Banda z tej okolicy trzymać miała w strachu całą mieścinkę – ale nie bójmy się, bo dziś na „Długiej” spokój panuje i tylko stare kamienice pamiętają o tych dawnych czasach (pono wcale nie takich strasznych)… Dochodzimy do dziwnej budowli bez okien, którą co starsi mieszkańcy miasteczka pamiętają jako budowlę… bez murów, za to z samymi oknami! Czyliż miejską szklarnię – dzięki niej Resko dosłownie tonęło w morzu kwiecia. Dziś, co prawda, dotknęła je nieco powszechna choroba „betonozy”, lecz – na szczęście – objawiła się raczej lekkimi objawami, gdyż kwiatów wciąż w Resku dostatek. A po drugiej stronie, za nowym rondem i za ciut cuchnącymi „krewetkami” widzimy budynki będące niegdyś ostatnimi stodołami sławnej ulicy „Stodolnej”. Niegdyś cała ta ulica zabudowana była szczelnie stodołami. Dziś pozostała po nich jedynie nazwa. A to za sprawą tajemniczego maniaka, który co rusz podkładał ogień pod kolejną z nich. Mówią że był nim któryś z wyjątkowo lubiących lanie wody z węża reskich strażaków. A strażacy nie mieli przecież daleko, bo remiza stoi tuż przy „Stodolnej”, po drugiej stronie ronda. A zatem odpadało uciążliwe gnanie do pożaru na łeb na szyję… Od remizy, ładną uliczką przy działeczkach dochodzimy do legendarnej reskiej bazy transportowej. Ci co dobrą pamięć mają na pewno wspomną stojące tutaj pociągi, autobusy, tramwaje, a nawet… samolot! Tak – był też i samolot, tyle że ze śmigłem poruszanym ręczną korbką. Baza transportowa należała do reskiego przedszkola, które mieściło się w tym pięknym budynku. Do czasu, gdy przeniosło się w pobliże, a wówczas jego tabor się gdzieś rozjechał…Mawiają iż duch samolotu z napędem ręczno-korbowym do dziś lata nocami nad Reskiem… Teraz przechodzimy obok robiącego ciekawe wrażenie budynku stacji energetycznej (warto spojrzeć przez okno, by spojrzeć na martwe urządzenia, które niegdyś kipiały energią…). I dochodzimy do nasypu kolejowego z wiaduktem. Warto tu się zatrzymać, bo może uda nam się dostrzec widmo przemykającego pociągu-legendy, czyli przesławnego „Michałka”. Sam zaś wiadukt, jak głosi jedna z miejscowych nowych baśni, związany jest z zagadką znikających facetów: otóż jakieś pół wieku temu znikali z Reska mężczyźni w różnym wieku. Wsiąkali gdzieś, nie wiadomo gdzie. Aż do czasu gdy pod wiaduktem znaleziono całkiem gołego i mocno cuchnącego gorzałą pana S., który twierdził, że został porwany przez UFO, a następnie wypluty właśnie pod tym wiaduktem. Ile w tym bajaniu prawdy, tego nie wiem, ale od tamtego czasu jakoś faceci przestali znikać… Z wiaduktu kierujemy się na główną ulicę miasteczka, przechodząc obok dawnej apteki, dawnej poczty, dawnego domu kultury oraz dawnego domu towarowego, który obecnie mieści pocztę. Tenże budynek zaczynał swą karierę jako sąd miejski, zaś przez dawnych reszczan zwany był „Malborkiem” – a to dzięki swej gotyckiej architekturze. Mawiają że w dawnych latach niejeden szturmujący ów sklepowy Malbork klient ugrzązł w jego podziemnych kazamatach i dlatego pono na reskiej poczcie straszy handlowy duch… Po przeciwnej stronie inna reska forteca – ta już od czasów pruskich jest cytadelą wiedzy. Ileż tu pał postawiono tego nikt nie zliczy! Przechodząc pod wiekowymi dębami obok „czarnego domku” (który wielu uważa za najpiękniejszy budynek w całym miasteczku) docieramy do strzegącego piękny park zamczyska! No, może jeszcze nie do końca odbudowanego – jak na razie zobaczymy na wzgórku tylko fragmenty jego murów, ale znając przysłowiową przedsiębiorczość włodarzy miasta, można mieć dużą nadzieję, że za kilka lat wyrośnie tu co najmniej pyszna wieża. Z zamkowych murów pięknie prezentuje się symbol Reska, czyli strzelista wieża kościoła. I pono kolejny duch – tym razem rycerza-rozbójnika Maćka Borko – pojawia się tu często (oczywiście jeśli wcześniej nie pojawią się hałaśliwi piwosze). Przechodzimy pod budynkiem, w którym niegdyś mieściło się miejskie muzeum, a ponoć dawno temu prowadząca do zamku brama (tak przynajmniej mawiają znawcy dyskutujący na pobliskich ławeczkach). Z pięknie urządzonej przystani kajakowej (której muszą pozazdrościć Resku nawet najznakomitsze miejscowości turystyczne) spójrzmy na zabytkowy most i elektrownię wodną zastępującą dziś stary młyn. I wyobraźmy sobie ten budynek sprzed wielkiego pożaru – a był on wówczas najwyższą – po kościele – budowlą w miasteczku! Naprzeciw niego zaś w restauracji „Rega” podawano najwspanialszego na świecie śledzia w śmietanie – ale to dawne dzieje… Przechodzimy przez ulicę do drugiej części przystani kajakowej. Tu, pod wiatami, bywa czasem na tyle gwarno i koszmarno, że czasem skarżą się klekotem mieszkające nad przystanią boćki i ci co dbają o czystość miasta. Na szczęście, na pięknej promenadzie nad rzeką zazwyczaj panuje gwar przyjemniejszy, bo ptasi. Dawną rzeźnię miasteczko zamieniło na stanicę kajakową. Warto tu stanąć obozem i pożyczyć kajak, by popłynąć z nurtem Regi. Wedle najznakomitszych kajakowych znawców rzeka ta nie ustępuje niczym o wiele sławniejszym siostrom – a wręcz przeciwnie: spływ Regą dostarcza wyjątkowych i niepowtarzalnych przeżyć: próbowałem i porównywałem, zatem bez wahania potwierdzam te jakże słuszne opinie! A kiedy już sobie pospływamy i zwiniemy namioty, wracamy do punktu wyjścia, czyli do domku z ząbkiem. Skoro jednak zaczęliśmy hitchcockowsko, to i tak samo zakończymy. Bowiem po drodze mijamy reski Dom Pomocy Społecznej. Dziś zamieszkiwany przez łagodnych i lubianych w miasteczku pensjonariuszy. Ale stara miejska legenda głosi, iż w czasach „późnego Gomółki” ówcześni jego mieszkańcy zbuntowali się przeciw apodyktycznemu dyrektorowi, wrzucając go do gara w celu odpowiedniego rozmiękczenia. Pono tylko dzięki trzeźwemu umysłowi tamtejszego konserwatora dyro uniknął całkowitego rozgotowania. I mimo wszystko zmiękł… Ale nie obawiajmy się: to wszystko było dawno i wszystko jest ponoć nieprawdą… A może nie…?

5. Łobez

Nie wszyscy wiedzą, że Łobez - chociaż jest miastem zachodniopomorskim, a nie lubuskim – leży pod… Zieloną Górą. A ściślej: Zielona Góra wznosi się dumnie ponad Łobzem. I właśnie z onej Góry Zielonej, z której miasteczko widać jak na dłoni, zaczynam swoją wędrówkę. Wśród mieszkańców Łobza nigdy nie brakowało oryginałów, dlatego w dawnych czasach niejeden nazywał Górę Zieloną „Łobeską Fujijamą”. Co więcej: kiedym w wieku wczesnoszkolnym przyjeżdżał do Łobza, pewien mój rówieśnik – kiedyśmy zwyczajowo wypuszczali z Zielonej latawce i samoloty na gumę - z powagą udowadniał, iż stoimy na… wulkanie (chwilowo nieczynnym, ale kiedy się wreszcie obudzi, to – hoho! – lepiej w te pędy brać nogi za pas). Z Góry Zielonej rozpościera się łany widok na miasto i najbliższą okolicę. Widać między innymi podobny do sunącego morzem parowca elewator zbożowy. I to mi przypomina jeszcze jedną związaną z Górą Zieloną historię: otóż spotkałem byłem przed laty ni to poetę, ni to szaleńca, który widział ów elewator jako statek, zaś wznoszącą się nad Łobzem górę jako okręt podwodny (a to z powodu wieńczącego ją wodociągowego kopca). Rzekł był wtenczas, że gdy ci z łodzi wypuszczą torpedę w stronę statku, nastąpi koniec świata. Rzekł to z zupełną powagą, pełen trwogi. Powiecie: szaleniec jakich wielu. Ale wystarczy wieczorem wędrować polną drogą z Bonina do Łobza, by dostrzec i ową łódź podwodną i płynący wzdłuż miasta transportowiec. I wtedy przypomina się proroctwo szalonego człeka… Niedaleko Góry Zielonej, za cmentarzem, wznosi się Wzgórze Rolanda. Najnowsza tradycja nakazuje, by przed wdrapaniem się na nie pogłaskać strzegącego go wilczka, który jest herbowym symbolem Łobza. Niegdyś z onego wzgórza strzegł miasta groźny germański rycerz, którego dopiero w latach pięćdziesiątych zwalono z cokołu. Dawny pomnik pruskiego militaryzmu szybko zarósł gęstymi krzewami, stając się ulubioną mekką łobeskich wagarowiczów. Spomiędzy zieleni ukazywało się okienko przez które można było spojrzeć na miasteczko, a leżąca u stóp wzgórza głowa Rolanda – jak mawiali ówcześni licealiści – skutecznie strzegła spokoju wagarowiczów przed wzrokiem nadgorliwych belfrów. Dziś Wzgórze Rolanda – niemal jak za dawnych pruskich lat – wygląda elegancko, lecz według wielu pamiętających dawne czasy: już nie tak romantycznie jak ongiś bywało… Od Wzgórza Rolanda zaczyna się malowniczy park podmiejski, który ciągnie się wzdłuż skarbu Ziemi Łobeskiej, czyli malowniczego przełomu Regi. Nadbrzeżne, czasami mocno strome stoki poprzecinane są w wielu miejscach przez głębokie doliny i parowy. Obecnie przez park biegnie ścieżka turystyczna, a niegdyś był on areną sportową: latem korzystano ze ścieżki zdrowia, zaś zimą działał naturalny tor saneczkowy (a ci co strachu nie czuli urządzali sobie narciarskie slalomy pomiędzy drzewami). Na krańce parku rzadko kto się zapuszczał, gdyż roiło się tu od żmij i nie tylko. Mówiło się, że „za Adolfa” hodowano tu wszelaką gadzinę na surowicę dla walczącego na trzech kontynentach Wehrmachtu. Pewnie tak i było, gdyż moi znajomi jeszcze przez długie lata zakrywali śmietnik tablicą z niemieckim napisem „Uwaga! Trujące salamandry!”. Łobez znany był niegdyś z trzech wyjątkowej urody pałacyków. A zatem z podmiejskiego parku udajemy się w stronę głównej ulicy przelotowej Łobza, by je odnaleźć. Niestety, po pierwszym z nich zostało już jedynie wspomnienie. Spłonął był na skutek – jak twierdzą wtajemniczeni – awarii maszyny do bimbru. Na jego zgliszczach zbudowano ten elegancki budynek, lecz to brakuje mu secesyjnej lekkości poprzednika. Na szczęście ostał się drugi pałacyk, który warto by ozdobić tablicą pamiątkową, gdyż przez pewien czas mieszkał w nim, tworzył i składał swego „Łabuzia” przesławny Leon – dobry duch opiekuńczy lokalnej literatury i sztuki. Po drugiej stronie ulicy znajduje się legendarne Stare Boisko, na którym i kopało się szmaciankę i tupało w rytm muzyki, i czasem wysłuchiwało pierwszomajowych przemów. A dziś – spójrzmy – Europa pełną gębą! W dodatku – przy okazji przeróżnych, dosyć często tu organizowanych imprez – łatwo zaopatrzyć się w odpowiedni prowiant, gdyż pod bokiem mamy wielkie centrum handlowe, które powstało na miejscu … dawnej rzeźni. Zrobiwszy zakupy idziemy w kierunku dworca kolejowego, a przy okazji przespacerujemy się promenadą nad Regą, którą zdobią betonowe posągi. Wytrawne oko wyłowi także wyjątkowo oryginalny, bo ustawiony na środku rzeki pomnik – no cóż: mieszkańcy Łobza od lat znani są z niezwykłych pomysłów. Toteż pomnik w postaci ryby – skromny lecz gustowny – ustawiony na środku rzeki nikogo nie dziwi. Dworzec kolejowy w Łobzie, dziś spokojny i nieco senny, niegdyś tętnił życiem. W dodatku miasto posiadało jeszcze drugi, malusieńki budynek stacyjny, przynależny kolei wąskotorowej. Wierzcie lub nie, ale w latach 70-tych kilka razy jechałem pociągiem relacji Łobez-Warszawa (był to co prawda jeden jedyny wagonik, doczepiany do większego składu w Stargardzie, ale widniejąca na nim tablica Łobez-Warszawa napełniała dumą każdego mieszkańca miasta, a nawet i powiatu). Miłośnicy mocnych wrażeń (estetycznych, lecz nie tylko) wybierali się w krótszą, lecz nie mniej emocjonującą podróż wąskotorową ciuchciajką aż do samej… Dobrej (a wedle rozkładu jazdy do Dóbr Nowogardzkich). Kiedyś się zagadałem i spóźniłem na stację, ale uczynny kolega wziął mnie na bagażnik „Komarka” i na najbliższą stację przybyliśmy równo z ciuchcią. Z dworca widzimy trzeci ze słynnych łobeskich pałacyków. Ten wyjątkowej urody budyneczek przeżywał różne koleje losu, między innymi mieściła się tutaj niegdyś izba porodowa, toteż wciąż jeszcze wielu nieco starszych mieszkańców Łobza z dumą podkreśla, iż urodzili się prawdziwymi arystokratami, bo przecież… w pałacu! Spod tegoż pałacyku schodzimy w dół ulicą, przy której mieścił się niegdyś legendarny łobeski „Dołek”, czyli popularne miejsce wymiany opinii publicznej, której to wymiany katalizatorami były: woda ognista (z czerwoną naklejką na butelce), siarkowe wino lub ciut skwaśniały browarek. W 1979 roku – pamiętam to dokładnie – Dołek zamknięto, by zastąpić go nowym klubem dyskusyjnym. Pobito wówczas krajowy rekord budowlany, gdyż nowy bar – dziś już nieistniejący, stojący naprzeciw poczty – powstał w niecały miesiąc. Pamiętam że gdy z przyjacielem wybieraliśmy się w podróż autostopem dookoła Polski na miejscu przyszłego baru widniał pusty plac, a kiedyśmy wrócili dokładnie po 30 dniach zobaczyliśmy już gwarny i zapchany ludem lokal gastronomiczny IV kategorii. Polak potrafi! Szczególnie zaś Polak spragniony.

wyprawy

serdecznie zapraszamy

poznaj

gminy powiatu

gmina
łobez

serdecznie zapraszamy

poczytaj więcej

gmina
Węgorzyno

serdecznie zapraszamy

poczytaj więcej

gmina
resko

serdecznie zapraszamy

poczytaj więcej

gmina
radowo małe

serdecznie zapraszamy

poczytaj więcej

gmina
dobra

serdecznie zapraszamy

poczytaj więcej

więcej

o powiecie...

copyright © 2024 RWF - Resko Web Factory.
All Rights Reserved