Wybaczcie że przy okazji tej wycieczki wykonam wycieczkę osobistą, gdyż chciałbym pójść śladami mojej pierwszej wizyty w Dobrej, naonczas zwanej jeszcze Nowogardzką (dla odróżnienie od tej Szczecińskiej, z którą do dzisiaj niektórzy mylą to przecudnej urody miasteczko). Odwiedził mnie onegdaj – a przebywałem wówczas w Łobzie – stary kumpel Waldo, mający zawsze żyłkę podróżniczą (która zarzuciła go w końcu aż na antypody Kuli Ziemskiej). Pierwszego dnia zwiedziliśmy Łobez, zaś drugiego mój kumpelo rzucił pomysł, by złożyć wizytę dwóm mieszkającym w Dobrej kolegom ze szkoły. Tedy wsiedliśmy na pożyczone rowery i jedną z kilku malowniczych tras pojechaliśmy w stronę dobrego miasteczka. Sama podróż obfitowała w rozliczne przygody – lecz o tym opowiem przy innej okazji. Kolegę Artura, znanego jako - wyjątkowy pracuś (z obowiązkowych w szkole godzin pracy społecznej wywiązał się w trójnasób!) zastaliśmy – jak się można było spodziewać – przy krzewieniu ogródka. Ale, ucieszywszy się z naszej wizyty, rzucił w te pędy grabki i zabrał nas na zwiedzanie Dobrej. Zaczęliśmy,tradycyjnie, z rynku – który sprawił na nas miłe wrażenie. Sam ratusz wyglądał, jak to określił Waldo: „niezwykle przytulnie” i wraz ze swym otoczeniem bardzo pasował do tego mikruśkiego miasteczka, w którym czas jakby się nagle zatrzymał, jakby – znów wyjmuję to z ust kolegi Waldka – „poszedł na chwilę na małe piwko i zasiedział się na dłużej”. Ta uwaga, zresztą, aktualna jest również i dzisiaj – dla kogoś kto uwielbia ultranowoczesność może owo specyficzne „zastygnięcie czasu” być oznaką marazmu, jednakże – jeśli przyjrzeć się lepiej: Dobrej współczesna cywilizacja wcale nie omija szerokim łukiem – a zatem mamy raczej do czynienia z harmonijnym mariażem starego i nowego. Spod ratusza ruszyliśmy w kierunku najstarszego budynku w mieście, w którym niegdyś mieściła się – jak nas poinformował dużo wiedzący Arturek – tawerna „Taber” (ale wówczas, tak jak i dziś, był to po prostu budynek mieszkalny). Na tyle jednak nam Arturo pobudził wyobraźnię atmosferą starej karczmy (a i dzień zaczynał się „upalić”), że zachciało się nam łyka ożywczej oranżady, a zatem wstąpiliśmy do pobliskiej „Zamkowej” – o tu! – gdzie zaczepił nas stojący przy barze tubylec: „Jeśli mi, młodzieży, dokapiecie monet do brakującego kufelka, to wam opowiem o cysorzu”. Zżerała nas ciekawość i choć Arturo rzekł, iż ten osobnik znany jest w miasteczku z nadmiernej wyobraźni i nie za bardzo można wierzyć jego słowom – dokapaliśmy tych monet, które zamieniły się wnet w pienisty płyn. „Był u nas jeden cysorz…” – zaczął wujo fantasta. „Napoleon?!” – wystrzelił Waldo. „”Żaden tam Napal Leon, ale prawdziwy cysorz czyski, z samej Pragi – rzekł miłośnik pienistego – Przyjechał na zjazd do Dobrej, bo nasz zamek kiedyś miał renomę jak mało który. Nażarł się kiełbasy doberskiej, nachlał piwa- i tak się nabombał, że mu korona wpadła do studni zamkowej, gdzie do dziś jej znaleźć nie mogą. A jak już otrzeźwiał, to rzekł, że piwo powinno być w Dobrej lepsze, znaczy się: cysorskie. To i dziś, gdy nawet zwykłe Połczyńskie pijasz, czujesz się jakbyś jakie czeskie cysorskie sączył”. Po tym wszystkim zamówiliśmy z Waldim po małym kufelku – piwo było ze Szczecina, ciut kwaśne, ale nam smakowało jak cesarski pilsner – jeszcze wiele lat później, pisząc z Australii, Waldo wspominał owe wyjątkowe piwo cesarskie z Dobrej. Tedy, gdy nawet w Dobrej w jakiej Biedronce zwyczajne piwo nabywacie, czujcie się jakbyście – na mocy decyzji Karola IV (było nie było założyciela Uniwersytetu w Pradze, a więc mądrej głowy!) – cesarskie piwo sączyli. Kiedyśmy, po ochłodzeniu się piwem w „Zamkowej”, na wzgórze zamkowe z Arturem zmierzali, tośmy i czuli na sobie wzrok cesarski, bo – jak mawia miejscowa legenda – po tym jak się utopiła w głębokiej studni zamkowej cesarska korona i po tym jak się Karol IV w smaku doberskiej kiełbasy rozsmakował, pozostał tu aż do dni swych ostatka, wysyłając do rządzenia cesarstwem jakiegoś byle figuranta. Przeto – mawiają – potomkowie cesarscy (a miał być pono Karol jurnym jegomościem) po Dobrej na dobre się rozplenili i nawet liczne wojny ich nie wykrzewiły. Zaś na wzgórzu zamkowym, kędyśmy wpatrywali się w rozległe łąki, po Wielkim Jeziorze Doberskim ostałe, opowiedział nam Arturo inną fascynującą legendę. Otóż, miał jeden z włodarzy zamkowych, niejaki imć Wedel (smakowite zaiste nazwisko) zgromadzić wielkie skarby, które zakopał w pobliżu i które pono jedynie równy im – czyli: sześciopalczasty – odnaleźć może. W tym miejscu się Artur pomylił, gdyż rycerzem sześciopalczastym był niejaki Dziewicz (co łatwo w doberskim kościele sprawdzić możecie), ale skarb ponoć faktycznie spoczywa gdzieś w Ziemi Doberskiej. Czy w zasypanej studni zamkowej (razem z koroną cesarza Karola), czy też – jak mniemał kolega Artur – na Półwyspie Olbrzymów, kawałek za miastem, tego nie wiem. Może i kto go znajdzie, na razie jednak niech zagadka pozostaje zagadką… Z góry-śmy się stoczyli napełnieni historyjami miejscowymi, przekroczyliśmy strugę Dobrzenicę (o której opowiadał ciekawie Arturek, że kilkoma odnogami płynie przez miasteczko, w większości tajnie, gdyż pod ziemią, po czym piękną dolinką dnem niegdysiejszego Wielkiego Jeziora zmierza, poprzez Ukleję do Regi) i zaszliśmy przed tutejszą Alma Mater, znaczącą swą pozycję niepospolitym budynkiem. Stamtąd słyszeliśmy doskonale krzyki ekspresyjne i głośne: „Znak to, że właśnie przesławna Sarmata rozgrywa swój kolejny mecz o wszystko – rzekł kolega Artur – A to znaczy, iż niechybnie napotkamy na stadionie kolegę Bodzia”. Tak było istotnie: tego dnia – pamiętam jakby to było dziś – przesławna Sarmata toczyła bój o wejście do 1/64 Pucharu Polski z utytułowaną Iskierką ze Śmierdnicy (wygrali, lecz następnie natknęli się na rafę w postaci Mewy Resko – i tej przejść już nie zdołali) – na miejskim stadionie huczało i grzmiało, fruwały marynary i butelki po wysączonym cesarskim piwie. I tylko na samym środku trybun siedział zastygły niczym głaz osobnik, którego ślad zdradzały jeno ulatujące w górę białe kółeczka: to Bodzio kurzący nieodłączną fajeczkę. Przeciskając się przez wzburzony tłum, zapytaliśmy go z głupia frant o wynik (o coś trzeba było). Odrzekł jak zawsze lapidarnie: „Jeden-jeden, 27 minuta – my, 44 – oni”.. Po czym zatonął w dymie i zagłębił w meczu. Wycofaliśmy się grzecznie, jako że wedle Arturka, dla Bodzia mecz to święta rzecz i w tym czasie zapomną nawet o zasadach przysłowiowej doberskiej gościnności. Później ów kolega Bodzio został znanym naukowcem, profesorem jednego z uniwersytetów, ale pono nadal można go zobaczyć w sobotę lub w niedzielę na meczu przesławnej Sarmaty – człowiek znad którego wypływają w niebiosa kółka białego dymu (ten z nieodłączną fajeczką w ustach): to właśnie on! Opuściwszy ożywiony stadion, snuliśmy się sennymi, lecz jakże malowniczymi uliczkami miasteczka – aż do stacji kolei wąskotorowej, skąd Artur i Bodzio wyruszali w daleki świat, po naukę. Dziś już nie ma tej romantycznej kolejki, która wiodła od Łobza, poprzez urodziwe tereny – aż do Dobrej i dalej – do Stargardu. A szkoda, bo – wierzcie – przejechałem się nią nie jeden raz, a to co przeżyłem warte jest po wielekroć więcej niż wyprawy kolejami szwajcarskimi lub pirenejskimi! Naonczas zaś spotkaliśmy na stacji lekko nieświeżego zawiadowcę, który poinformował nas, że ciuchcia ugrzęzła za płotem (co Arturek przetłumaczył: „w Zapłociu”, gdzie maszynista miał kochankę i dlatego czasami nie dojeżdżał na czas do stacji przeznaczenia). Ze stacji znów wracaliśmy niepowtarzalnymi uliczkami miasteczka, podziwiając zachowane piękne drzwi i sztukaterie. Nasz przewodnik zwrócił też uwagę na fragmenty fosy nad Lucicą (czyliż Dobrzanką) zachowane tuż obok dawnego zajazdu-oberży „pod Murami” wzniesionego tuż za linią onej fosy. Później poszliśmy w stronę rynku i obejrzeliśmy Dom Młynarza na podzamczu, zaś wycieczkę zakończyliśmy w kościele mariackim, gdzie mieliśmy okazję przekonać się naocznie, że tutejsi rycerze rzeczywiście byli sześciopalczaści – i że z powodu naszej zwyczajności szans na znalezienie ich skarbów raczej nie mamy… Później, w ogródku Artura, skosztowaliśmy wyśmienitej zaiste (nic dziwnego że zakochał się w niej cesarz Karol!) doberskiej kiełbasy. Bodzio poinformował nas, iż mimo wszystko Sarmata zdmuchnęła śmierdnicką Iskierkę (6 do 1!), a gdy z nas już wyparowała resztka cysorskiego pienistego pognaliśmy rowerami po nową przygodę!