Na Ziemi Łobeskiej nie brak dróg – szerokich i wąskich, gładkich i wyboistych, krętych i prostych, asfaltowych, brukowych i betonowych – a nade wszystko: malowniczych! Z którego byś miejsca nie wyjeżdżał, zawsze znajdziesz co najmniej kilka interesujących tras – by opisać w skrócie choć kilka z nich, trzeba by było stworzyć prawdziwie Wielką Księgę. Dlatego przedstawimy tylko jedną z nich – wszystkie inne musicie odkryć sami!
Na Ziemi Łobeskiej nie brak dróg – szerokich i wąskich, gładkich i wyboistych,krętych i prostych,
asfaltowych, brukowych i betonowych – a nade wszystko: malowniczych! Dróg, z których roztaczają się
zapierające dech widoki i dróg prowadzących do miejsc niezapomnianych i niezwykłych. Z którego byś
miejsca nie wyjeżdżał, zawsze znajdziesz co najmniej kilka interesujących tras – by opisać w skrócie
choć kilka z nich, trzeba by było stworzyć prawdziwie Wielką Księgę. Dlatego przedstawimy tylko
jedną z nich
wszystkie inne musicie odkryć sami!
Z reskiego Rynku kierujemy się drogą na Nowogard.
Przed mostem na Redze mijamy Regę, lokal gastronomiczny. Przed laty, wieloma laty, podawano tu najlepszego na świecie śledzia w śmietanie z cebulką i z ziemniaczkami. Jednak to była zupełnie inna Rega (wchodziło się do niej tu, gdzie obecnie jest wejście do gabinetu fizjoterapii). Tamtą Regę – staroświecką knajpę z uroczymi kelnerkami i najlepszym na świecie śledziem – zastąpiła w latach 70-tych nowoczesna Mozaika (po której też została już jeno nazwa…).
Most na Redze też jest już zaledwie ponurym cieniem tamtego, sprzed lat… I tylko Rega ta sama, choć – jak mawiał imć Heraklit – nigdy taka sama…
Za mostem elektrownia wodna w starym młynie się mieszcząca. Co starsi mieszkańcy Reska pamiętają zapewne pożar tego młyna przed laty – było to wydarzenie, które dla wielu kojarzy się z filmem… „Płonący wieżowiec”. Był bowiem ów stary młyn jednym z najwyższych budynków (o ile – nie licząc wieży kościelnej – nie najwyższym) w całym miasteczku! W pożarze pamiętnym spłonęły doszczętnie jego trzy górne kondygnacje. Spoglądając dziś na bryłę elektrowni na Redze pomyślcie sobie, że stoicie przed doczesnymi szczątkami strzelistej budowli… To tak jakby z Pałacu Kultury uciąć jego wieżę…
Mijamy bunkier reskiej policji (dawni Reszczanie zapewne pamiętają też i czasy bezbunkrowe), wpinamy się w górę, wzdłuż dawnego kirkutu (po lewej), jadąc następnie obok największego reskiego zakładu pracy, czyli „pilśniaka”, który dawniej był „drewniakiem”, tj. tartakiem. Tego wiecznie nienażartego molocha karmią bez przerwy drzewami z pięknych lasów reszczyzny…
Za „pilśniakiem” znajduje się Agencja Rezerw Materiałowych – w okresie „zimnej wojny” najbardziej tajemniczy obiekt na terenie „Wielkiego Reska”. Reszczaki, sądzący (nie bez pewnej racji), że ich miasteczko jest pępkiem świata, sądzili zgodnie że w ichniej składnicy znajdują się najważniejsze strategiczne materiały i urządzenia, stąd też Resko musi być na celowniku NATO. Z jakimż dreszczykiem emocji żyło się wtenczas w owym niby spokojnym miasteczku. A każdy „tajny” transport kolejowy zmierzający bocznicą kolejową od stacji Resko Płn. przez Resko Płd. do „supertajnej” składnicy był szeroko komentowany – oczywiście „znawcy” wiedzieli wszystko: czy to przybyły nowe głowice atomowe, czy tylko nowe konserwy…
Z łagodnej pochyłości obserwujemy największą spalnię Reska, czyli Wichrowe Wzgórza. Mało kto chyba już pamięta czasy, kiedy wicher szalał tam po pochyłym szczerym polu. Byłem onegdaj świadkiem jak w latach 70-tych klub modelarski prowadzony przez nauczyciela matematyki, pana Mianowskiego, prowadził oblot wybudowanych przez uczniów szybowców „Jaskółka”. Pierwsze miejsce uzyskał uczeń imieniem Marek, ale nie zdołano zmierzyć długości rekordowego przelotu – po prostu jego szybowiec zniknął w chmurach i nigdy już go nie odnaleziono. Być może – jak twierdzą niektórzy – szybuje w przestworzach do dziś. Legenda miejska mówi, że ten sam modelarz skonstruował później samolot na gumę, który miał jakoby przelecieć przez Bałtyk. Pono znaleźli go Szwedzi. Ale to chyba bajka…
Po drugiej stronie drogi – Smólsko (1,5 km). I od razu przypomniała mi się śmigusowo-dyngusowa przygoda sprzed wielu lat. Mój ojciec pracował krótko w ówczesnym pegeerze, w związku z czym otrzymał był stosowne deputaty, ja zaś – stosowne obowiązki: zbieranie stonki na przyznanej nam, obsianej ziemniakami działce oraz codzienne chadzanie po mleko. A mleko wydawano i w piątek i w świątek, czyliż i w świąteczny „lany poniedziałek”. Pamiętam jak przedzierałem się dzielnie z kanką, niczym doświadczony partyzant, myląc co chwila pościgi czychających z wiadrami wody wrogów. W drodze powrotnej mnie jednak dorwali – otoczony ze wszystkich stron, broniłem się jak mogłem: z braku wody… mlekiem! Jak się okazało: skutecznie. Jednak rodzice jakoś nie podzielali mej radości…
Ze Smólska wiedzie łysa droga, a pamiętam kiedy obsadzona była pięknymi drzewami (często tamtędy chadzałem). Ponoć drzewa wycięto, kiedy wpadł na nie pędzący na motorze ksiądz. Zapewne to bujda, ale jak było naprawdę, tego nie wiem, bo wtedym już w Resku nie mieszkał…
Przy samotnej zagrodzie stojącej na zakręcie (2,4 km) można skręcić w prawo, w leśną drogę.
Niedaleko stąd znajduje się piękne grodzisko, o którym jednak pisać nie zamierzam, by nie odbierać głosu sile fachowej (Łobeskiej Fundacji Archeologicznej). Pod tymże grodziskiem pewien mój znajomy znalazł autentyczną rzymską monetę. Znalazł ją kopiąc, ale nie w ziemi wcale! Po prostu szedł sobie dróżką od ulicy Leśnej, kopiąc dla rozrywki jakieś kamyki (i zapewne marząc o zostaniu najlepszym kopaczem narodowej „jedenastki”). W pewnym momencie zaintrygowało go, że jeden z kopanych kamyczków zielonkawo lśni w słońcu. Schylił się i ujrzał… spatynowaną dużą monetę! Też ją później w dłoni trzymałem – piękna sztuk
Dalej po prawej – samotne gospodarstwo na skraju lasu, zwane ongiś „sekretarzówką” (bo mieszkał tu z rodziną sekretarz POP Nadleśnictwa, człek zacny i lubiany). Zaglądałem tu czasami, bo mili ludzie częstowali smacznymi jabłkami i raz nawet dostałem od nich na drogę kawał wędzonej kiełbasy z dzika!
Zmierzamy wśród ukwieconych łąk i pól, patrząc na krainę szeroką. Przy niewielkim zakręcie (4,9 km) możemy zjechać w lewo, by po kilkuset metrach kolebania się dróżką leśną dotrzeć do zacisznego parkingu. Jadąc zaś dalej tą odnogą dotrzemy do mostu na Piaskowej, która z powodzeniem mogłaby stanąć w szranki o tytuł najpiękniejszej rzeczki leśnej, jeśli nie Polski, to choćby Pomorza. Za mostkiem rósł ongiś ogromny stary buk, który wyglądał niczym siedlisko leśnej wiedźmy, za onym bukiem zaś do dziś rozciąga się tajemnicza i piękna kraina, zwana Bajkowym Lasem (lub Bajkowcem), zaś na starych niemieckich mapach oznaczana jako Las Radowski.
Jedziemy dalej szosą nowogardzką, mijając mostek przy wijącej się pięknie Piaskowej(6,1 km), a następnie malowniczy użytek leśny (po prawej) i przy parkingu leśnym (7,6 km) skręcamy w lewo, w wysadzaną kocimi łbami drogę prowadzącą do Mołdawina.
Jedziemy pięknym lasem, by następnie zjechać w śliczne, nieco zabagnione łąki, skąd już widać Mołdawin. Stańmy na chwilę przy strumyczku (9,7 km) , który biegnie ku nieodległej Uklei. Porozkoszujmy się świeżym powietrzem i sielskimi widokami… Bo w Mołdawinie (10,4 km) już nie zobaczymy dawnego dworu, a park zarósł jak stary dziad. Można za to podziwiać maleńki, za to wielce uroczy kościółek z kamienia i cegły (z XVIII wieku), a także zajrzeć do pobliskiego Ośrodka Jeździeckiego i pohasać po lasach! Bo są tego warte! Z Mołdawinem kojarzy mi się tylko jedna przygoda: pewien mój kolega twierdził, że nazwa jego (nie znaliśmy wtenczas wcześniejszej, poniemieckiej) wywodzi się stąd, iż zamieszkali tam po wojnie uchodźcy z … Mołdawii. A że wcześniej oglądaliśmy w kinie „Gwiazda” radziecki film mołdawskiego reżysera, w którym roiło się od pięknych dziewcząt, postanowiliśmy sprawdzić jak się mają sprawy z płcią piękną w Mołdawinie. Niestety, po drodze natknęliśmy się na starszego druha, wracającego z sadzenia lasu. Poczęstował nas winem, bynajmniej nie mołdawskim, i do Mołdawina już nie zawitaliśmy. Do dziś tedy nie wiem jak to jest z tymi pięknymi dziewczętami w Mołdawinie… Ale jakby nie było – okolica zaiste piękna!
Na skraju wsi, za odnogą wiodącą w kierunku Mołdawinka (i koni) stoją wieże trzy! Ale my zawieszamy wzrok tylko na tej maluśkiej, uroczej jak chatka Baby Jagi na kurzej stopce, po czym zmierzamy śmiało do Malińca!
Maliniec (12,5 km) od zawsze kusił reskie dzieci swą malinową nazwą. Nie wiem czy w Malińcu są smaczne maliny, ale o malinieckich stawach wiedzą wszyscy w okolicy.
Jednak zapewne mało kto słyszał o tzw. fatamorganie malinieckiej spowodowanej „soczewkowaniem malinowym”, które powodować mają nakładające się na siebie tafle tutejszych stawów rybnych. Powiedział mi o tym przyjaciel mieszkający niegdyś w pobliskim Radowie Wielkim (czyli: tym dużo mniejszym!). Jako że był on wówczas młodzieńcem o niepospolitej fantazji, tedy mu z początku nie uwierzyłem. Jednak wkrótce przekonałem się na własne oczy, że fatamorgany pod Malińcem faktycznie się zdarzają! Wybraliśmy się o określonej porze w pewne dobrze zbadane miejsce pod Malińcem (ściślej mówiąc: było to w okolicy sąsiedniego Kwiatkowa). Widoczne z pewnej wysokości nakładające się na siebie stawy w istocie zaczęły pod wpływem nisko położonego słońca „soczewkować” – malinowo! I ujrzeliśmy wtenczas prawdziwą fatamorganę! Obraz był niewyraźny, lecz przywodził na myśl jakieś odległe budowle. Jakby jakieś tajemnicze świątynie w egzotycznej mgle. W związku z tym ekscentryczny przyjaciel opowiedział mi legendę o tym jakoby w średniowieczu ruszyła na Maliniec ostatnia północna krucjata, gdyż pomorscy rycerze mieli ujrzeć za sprawą onego „malinowego soczewkowania” ukryte w puszczy chramy pogańskich świątyń. Oczywiście – bajka. Ale czyż nie ciekawa?
Opuszczając czarodziejski Maliniec – nawet jeśli nie uda się nam dostrzec fatamorgany warto zwiedzić romantyczny park z pięknymi drzewami (27 gatunków!) i dwoma stawami, a także obejrzeć tutejszy dwór, zatrzymajmy się na najwyższym wzniesieniu, z którego można podziwiać malinieckie stawy od zachodu, czyli na szatańskiej Ostrzycy (13,6 km). Ponoć ci co ostry mają wzrok mogą za sprawką szatana ujrzeć z jej „ostrego wierchu” dachy Reska. Ja jednak nawet i kościoła reskiego nigdym nie ujrzał, choć wyraźnie rysują się stamtąd sylwetki podreskich wiatraków…
W pobliskim Wołkowie (15,5 km) „za Niemca” znaleziono skarb prehistoryczny z epoki brązu, składający się m.in. z miecza antenowego (!), co mój dowcipny przyjaciel zza miedzy (z Radowa W.) skomentował z nieukrywaną dumą: „hoho! - nasze pomorskie praszczury porozumiewały się na polu boju za pomocą anten, czyli… drogą radiową!”.
Ja zaś w końcu lat 70-tych znajdowałem na szczerym polu pod Wołkowem uziemionego Antka, czyli samolot wielozadaniowy An-2, służący tu do opylania pobliskich pól. Zamarzyłem sobie, by przelecieć się onym Antkiem nad ziemią reską. Lecz, niestety, kiedy się odważyłem poprosić o tę usługę agropilotów, zastałem ich w stanie „po kilku głębszych”. Poradzili mi jednak, bym odwiedził mieszkającego w okolicy chłopa, który ponoć własnoręcznie zbudował i oblatał maszynę latającą! Nie wiem czy ci z lekka pijani panowie zakpili sobie ze mnie. Rzeczonego chłopa nie znalazłem, choć później kilka razy słyszałem opowieść o takowym (miał zbudować samodzielnie samolot, ale wnet zjawiła się komisja z Warszawy i nakazała jego demontaż). Czy jest to typowa „nowa legenda” (z tych zwanych „miejskimi”, choć w tym przypadku dzieje się na wsi), czy tkwi w onej opowieści jakieś źdźbło prawdy? – sam nie wiem. Może ktoś podpowie… W Wołkowie również znajdziemy – czy jeszcze stoi? – XIX-wieczny pałac o nietypowej dla Zachodniego Pomorza architekturze (który dziś można, niestety, pomylić ze starym popegerowskim blokiem…) z parkiem, aleją starych lip i stawem z wyspą, dzielącą ów park na dwie wyraźnie różniące się części.
Za Wołkowem skręcamy na szosę wiodącą z Łobza do Nowogardu. Wkrótce dojeżdżamy do Gostomina (19,2 km), który chlubi się posiadaniem jeziora (hoho! – będzie ze dwa hektary!) i rzeczki Gostominki (ściślej mówiąc: małego strumyczka). Aby dotrzeć do jeziora należy zjechać z szosy w głąb wioski, na prawo (północ), a następnie w lewo (ok. 600 m. w jedną stronę).
Gostominka przedziera się do Uklei przez podmokłe tereny, co wyraźnie widać w okolicach Gildnicy, przysiółka położonego tuż za Gostominem (w dawnych latach pewien spotkany w Radowie młodzieniec zwierzył się mi: „W Gostominie zgubiłem serce, a w Gildnicy jeno buty!” – pono utonęły w mokradle, kiedy wracał nocną porą z amorów…).
Dojeżdżając do Troszczyna (22 km), od razu zauważamy elektrownię wodną mieszczącą się w uroczo położonym starym młynie nad Ukleją. Wzmiankowany już mój stary kumpel z Radowa małego, tj. Wielkiego, opowiedział mi niegdyś związaną z tym miejscem legendę o skąpym młynarzu.
Ponoć usłyszał ją od starego człowieka, któremu z kolei opowiedział ją tuż po wojnie jeden z autochtonów. Ja sam zaś uważam, iż bajkę tę wymyślił mój nie pozbawiony fantazji przyjaciel. Tym niemniej warto ją przytoczyć: „Przed laty mieszkał w Troszczynie wyjątkowo skąpy młynarz. Spotkawszy razu pewnego na drodze człeka ubogiego, poskąpił mu kawałka chleba... Ale traf chciał, że człek ów był w istocie miejscowym wodnikiem. Ten postanowił odpłacić się młynarzowi pięknym za nadobne, toteż puścił był wody Uklei tajnym podziemnym kanałem – tak że od teraz omijały one Troszczyno. Pomstował tedy skąpy młynarz i bieda zaczęła zaglądać do domu jego. Poradzono mu aby z pielgrzymką do Rzymu powędrował, albo choćby i nieco bliżej, albo przynajmniej by wodnika przebłagał jakimś darem. Ale on uparty był w swym skąpstwie i mówił, że prędzej by duszę diabłu oddał, niźli miał resztki majątku wydawać. Na to i wnet się diabeł objawił, duszę skąpca ze sobą zabrał, z wodnikiem się po swojemu, czartowskiemu, rozliczył. I od tego czasu Ukleja znów przepływa przez Troszczyno, a jeno w dni burzowe z głębin piekła słychać jak dzwonią głucho nikomu już niepotrzebne dukaty skąpego młynarza”. Jeśli zaś o mnie chodzi, to spotkałem w Troszczynie nie skąpych ludzi, lecz wyjątkowo hojne dziewoje. A działo się to lat temu już wiele, kiedym z koleżką wyprawiał się na objazd kraju autostopem. Ruszyliśmy późnym popołudniem, a poza tym jakoś ruch był na szosie niewielki, stąd też do wieczora dotarliśmy zaledwie do Troszczyna. Rozbiliśmy namiot za wsią, nad brzegiem Uklei, po czym ruszyliśmy do wsi po studzienną wodę na zupę i herbatę. W pierwszej chacie, do której weszliśmy, napotkaliśmy dwie dziewoje, z takich, o których się mawia: „co się zwą!”. Poprosiliśmy o wodę, a one przynoszą nam… Pepsi! „Nie będziemy przecież na was skąpić, chłopaki!” – mówią. My zaś o tym, że woda nam potrzebna do kolacji, żeśmy właśnie za wsią namiot rozbili. A one: „Kolację to u nas zjecie, a i przespać się możecie, bo same w domu siedzimy. Cała rodzina pojechała na pogrzeb prababki”. Czyśmy z oferty skorzystali, czy jak dobrze wychowani eks-harcerze wróciliśmy grzecznie do namiotu, o tym pisać nie będę. Ale faktem jest, że Troszczyno przyjęło nas przed laty bardzo gościnnie i wcale nie skąpo!
Z Troszczyna zjeżdżamy z szosy nowogardzkiej w lewo na drogę prowadzącą do Dobrej. Jedziemy teraz malowniczą doliną Uklei. Dojeżdżamy do drogi bocznej, którą (w prawo) można dojechać do Sienna Górnego (24,7 km), w którym zapewne mieszkają jacyś okoliczni górale.
Ale nas bardziej interesuje Sienno Dolne(25,8 km), w którym znajdziemy nędzne resztki po starym dworze oraz parku. Jednak najpiękniejsze miejsce – jedno z najpiękniejszych całej naszej wycieczki! – znajduje się tuż przed wjazdem do wsi. Po lewej stronie płynie tam w głębokim jarze wyjątkowo śliczny strumyczek. Spacer wzdłuż niego przyniesie wspaniałe doznania estetyczne!
Z Sienna jedziemy do Rogowa (28,8 km), które wyróżnia się dwiema cechami: 1. było własnością jednej z najsławniejszych Pomorzanek – Sydonii von Borck; 2. jest to pierwsza na naszej trasie „błędna wieś”, bowiem czasami zmierzają doń ci co za bardzo wierzą nawigacji samochodowej, myląc je z Rogowem trzebiatowskim (opowiadano mi jak z samochodu z rejestracją poznańską wyszła raz w Rogowie zakręcona para, pytając się z którego miejsca widać… morze!). Morze tu nie dochodzi, ale we wsi stoi ciekawy kościół z końca XVIII wieku z interesującym wyposażeniem.
Z Rogowa warto wybrać się na nieodległe jezioro Okrzeja, my jednak przekroczywszy Ukleję kierujemy się w stronę pobliskiego Dargomyśla (29,9 km). Jest to kolejna na trasie „błędna wieś”, mylona czasami z miejscowością leżącą w powiecie myśliborskim, którą władali onegdaj templariusze i joannici. W Dargomyślu łobeskim nie znajdziemy zatem żadnego śladu po wojowniczych mnichach, a jedynie interesujący dwór z połowy XIX wieku.
„Rzekła rzewnie żywiołowa Żaneta, że rześkim żarem Żelmowo "Żupełnie żachwycza!".... Brzmi to zupełnie jak jakaś dziecięca rymowanka spod trzepaka, nieprawdaż? Tyle że rzeczywiście, kiedym był mieszkańcem "Łobeżu", odwiedziła mnie onegdaj pewna żwawa koleżanka o imieniu Żaneta, podówczas studentka architektury, albo historii sztuki - dokładnie nie pamiętam...
Żaneta podkochiwała się w pewnym Bogusiu z Dobrej, a zatem nic dziwnego że rzekła: "A może byżmy tak, Jarożławie, Boguża w Dobrzej odwiedżyli?|. Tedy wsiedliśmy na rącze rowery i drogą okrężną do Dobrej pognaliśmy. Ale kiedyśmy przez Żelmowo przejeżdżali, Żaneta już z dala widząc charakterystyczną wieżyczkę, zapragnęła zwiedzić pałac tamtejszy. Wtenczas właśnie pierwszy i jedyny raz zajrzałem tam do środka. Dość powiedzieć, że Żaneta opuściła to miejsce w zachwycie i już żaden inny ciekawy obiekt ziemi łobeskiej nie wywarł na niej takiego wrażenia. Dziś Żaneta zwie się chyba Jeannette i ponoć żyje w niezgorszym pałacu. Zapewne już zapomniała o mnie, o Żelmowie, a chyba nawet i o "dobrym" Bogusiu. A pałac w Żelmowie? Cóż.... Krótko po zrobieniu tego zdjęcia śnił mi się. Pamiętam że biegałem po jego opuszczonych salach, szukając żarliwej Żanety. Ale jej nigdzie nie było. Wnętrza wypatroszone zostały do cna - i tylko pajęczyny leciały na mą głowę. I kurz padał ze ścian, gęsty i biały niczym śnieg. I cały się wnet w owej śniegowej zadymce zagłębiłem. A gdym się obudził w śnieżnej pościeli, szczękałem szczęką z zimna...”. Na co mi pięknie odzew Maschnenfabrik Regenwalde dał: „Jaro dziś do Dewitzowa zajrzał, Przekroczył rubikon dóbr Borcka, Za rzeką Wilkową – dziś tylko struga, I stanął jak rycerz mieczowy, Spojrzał na dawną perełkę tej ziemi, A łzy spod przyłbicy pociekły I zasiliły wodę pałacowego stawu”… Cóż pisać o pięknym pałacu w Żelmowie…? Żeby człeka krew nie zalała – lepiej już wcale nie pisać… A skoro już o rzeczce Wilkowej (zwanej też Wołkową) mowa… Napotkamy ją dopiero za następną wsią. Idąc wzdłuż jej malowniczej strugi dojdziemy niebawem (mijając tajemnicze „Pola Eli”) do … stawów malinieckich.
Czeka na nas kolejna na naszej trasie „błędna wieś” – Pogorzelica (34,5 km). Niejeden nowoczesny turysta, który zbytnio zawierza satelitom trafił tu, udając się na wczasy nad morze – wszak tamta Pogorzelica w tym samym leży województwie i nawet w powiecie pobliskim… Śmiać się nie ma z czego – jeden z moich znajomych, całkiem zresztą zmyślny chłop, zmierzając do Reska, gdzieśmy się umówili na konkretną godzinę, trafił był nad … Resko (Przymorskie). Zaś Pogorzelica łobeska jest krętą ulicówką (trza uważać!).
Z krętej Pogorzelicy rzut beretem do Radowa wielkiego, czyli… Małego (!). Jadąc ładną drogą, przecinamy szosę Resko-Węgorzyno (36 km), po czym zjeżdżamy z górki obok żwirowni (miejsce urodziwe, lecz ostatnimi czasy nawiedzane przez liczne żmije!).
Radowo Małe (37 km) to wielka wieś! Niemalże mieścina! Znana jest z doskonałej szkoły. Z dawnych lat pamiętam, że mieszkał tu pewien bardzo zdolny rzeźbiarz (przy jego domu stały ciekawe posągi), który później skończył studia bodajże na akademii w Poznaniu. Ciekawe czy jeszcze tworzy? Może by o nim pomyśleli włodarze gminni, którym – jak widać (bo widać!) – zależy na pięknie miejscowości. Z tymże rzeźbiarzem i paroma innymi ciekawymi ludźmi spędziłem noc sylwestrową w roku 1980, a wspominam o tym dlatego, że zza rogatek wsi obserwowaliśmy wtenczas łunę nad… Karlinem! Kawał drogi, a było widać jakby się fajczyło w sąsiednim małym, tj. Wielkim!Sama zaś droga pomiędzy Małym a Wielkim (lub na odwrót) kojarzyła mi się ze stołem do ping-ponga, oddzielonym w połowie linią drzew niczym jaką siatką. Obecnie jest częściowo obsadzona młodymi drzewkami, kiedyś zaś świeciła łysiną okolicznych pól. Ta droga stała się wiele lat temu świadkiem cudu. Otóż, jechałem wtenczas rowerem w piękną pogodę, a tuż przed Radowem Wielkim (czyli małym), znienacka pokazała się czarna chmura i zaczęły się z niej – dosłownie: jak z rogu obfitości! – sypać na jezdnię pioruny. Prawdziwy piorunowy deszcz! Pierwszy raz taki widziałem. Na rowerze byłem wtedy zapewne najwyższym punktem w promieniu kilometra i zgodnie z teorią prawdopodobieństwa, powinna we mnie trafić prędzej lub później jakaś błyskawica. Zamiast działać rozważnie – zejść z rowera i położyć się w płytkim rowie przydrożnym – gnałem na łeb na szyję. I do dziś żyję!
Małe Radowo Wielkie (40 km) położone jest wśród pól i lasów – zbyt uroczych, byśmy mieli się tam zatrzymywać, choć wieś też swój urok ma. Kto nie chce jechać do Reska asfaltówką, temu proponuję, by skręcił na drogę nowogardzką i przed szkołą zjechał na polną drogę, którą dojedzie do legendarnego spalonego młyna, a następnie – czyniąc łuk wzdłuż podmokłych łąk – lasem dotrze do Bajkowca, a następnie do Świętoborca. Ci zaś co asfaltówkę wygodną wybrali, nim wjadą porządnie w las, mogą skręcić w lewo, na wyłożoną z rzadka kamieniem drogę (41,7 km)prowadzącą do Kwiatkowa, a następnie Malińca. Minąwszy miejsce parkingowo-grillowe, za krętą strugą, naprzeciw rozległych podmokłych łąk, dojedziemy wkrótce (tuż za miejscem gdzie do traktu dochodzą dwie łączące się tuż przy nim drogi leśne z Radowa) do okolicy starego, dawno temu już spalonego młyna.
Droga biegnie lasami radowskimi. Warto zatrzymać się na obu tutejszych parkingach. Pierwszy (43,3 km) prowadzi w miejsce gdzie często widywałem tańczące żurawie, zaś drugi (44 km) – tuż przed Święciechowem – wprost do Bajkowego Lasu, o którym aż tak wiele mogę opowiedzieć, że w tej – mocno już przegadanej wycieczce – nie opowiem nic (ponadto, że odwiedzenie go i spacer nad cudowną rzeczką Piaskową jest obowiązkiem każdego szanującego się turysty!).
Święciechowo (44,2 km) , inaczej zwane Dzwanowem (a częściej: Dzbanowem, gdyż kobieciny z całego powiatu „dzbanami wielkimi stamtąd jagody ogromne i słodkie wynosiły…”) dziś już nie wyróżnia się niczym szczególnym (dla mnie jedynie smakowitym miodkiem, który niegdyś kupiłem u miejscowego pszczelarza). Niegdyś zaś stał tam klasztor, ślady po którym jeszcze są – bardzo niewyraźnie - widoczne w zarośniętym terenie, tuż za wioską, przy drodze w lewo. Był to pierwszy zbudowany po reformacji klasztor katolicki na Pomorzu (powstał w połowie XIX wieku), a ufundował go właściciel tutejszej… cukrowni. Zabudowania klasztorne, istniejący przy nich sierociniec oraz kościół zostały ostatecznie rozebrane po zniszczeniach wojennych, ale wszystkie ołtarze zostały przewiezione do kościoła w Resku, gdzie można je podziwiać do dziś. Zatem widzimy, że ta niepozorna miejscowość miała w istocie ciekawą przeszłość.
Zmierzamy niczym wzburzeni Donkichoci w stronę groźnych ługowińskich wiatraków.Nie wiem czym się dziś, poza wiatrakami wyróżnia Ługowina (47 km). Za moich młodzieńczych lat wyróżniała się zabawami ludowymi. Mawiano: „Jeśliś wrócił cało z zabawy w Ługawinie, to już nic nie będzie dla ciebie straszne!”. Zapewne to jakiś kolega z Reska wymyślił, kiedy mu miejscowi amory do którejś z miejscowych piękności z głowy wybili…
Dojeżdżamy już do Reska. Mijamy szpital, z którego niegdyś uciekałem zimą, w pidżamie i na boso, niczym z jakiegoś Alcatraz. Prawie mi się to udało – niezłe osiągnięcie, zważywszy że trzech lat nawet wówczas nie miałem… Za szpitalem, po lewej, widoczne zabudowania fabryczne po byłej gorzelni, którą zwiedziłem tylko raz, przy okazji nauki chemii w reskiej podstawówce (z miejscowego „przemysłu używek” wolałem zwiedzać rozlewnię piwa, gdzie zwykle częstowano mnie doskonałą oranżadą – niechaj sczezną wszystkie dzisiejsze napitki!). Za torami dawnej bocznicy jedziemy wzdłuż muru starego POM-u – najważniejszego zakładu pracy w Resku dawno minionych epok. O nimże można by całe poematy pisać – tym bardziej, że historię ta fabryczka miała niebagatelną. Jednak o tym innym razem… Mijając z lewej strony „bunkier milicyjny” (dziś: policyjny), zamykamy kółko (49,9 km), by po chwili znaleźć się na reskim rynku, gdzie kończymy wycieczkę (i pół setki za nami!).
copyright © 2024 RWF - Resko Web Factory.
All Rights Reserved